Około 200 lat temu
pomiędzy ulicą Piwną i Świętojańską po jakimś
pożarze wyburzono resztki dawnej kamienicy,
powstał wtedy plac, na którym w święta i
niedziele handlowano gołębiami i innymi ptakami.
Pewnej niedzieli na tym targu pojawił się ojciec
z synem. Był to stary Mateusz i jego syn
Kazimierz. Na co dzień z liczna rodziną
mieszkali na wsi pod Warszawą. Chłopaków było w
tej rodzinie czterech i trzy córki. Żyli
skromnie i biednie, a że do miasta było
niedaleko postanowiono oddać Kazika na naukę do
któregoś z rzemieślników warszawskich. Ojciec
umówił się z jednym majstrem budowlanym, a że
mieli trochę czasu oglądali gołębie, które
przywożono na handel nawet z daleka, gadające
szpaki, kosy i inne ptactwo. Kaziu chciał mieć
na własność takiego ptaka, co siadał by mu na
ramieniu, i którego mógłby uczyć ludzkiej mowy.
Stary Mateusz co pieniądze miał odłożone tylko
na kufel piwa z majstrem, o żadnym ptaku nie
chciał słyszeć.
- Zarobisz niedługo, to sobie kupisz –
powiedział synowi
- Ale jak pójdę na naukę do majstra, to tylko da
jeść i spać na początku – zmartwił się Kazik
- Jak będziesz pilnie pracował i będziesz
posłuszny to na niedzielę parę groszy może
dostaniesz – skończył dyskusję Mateusz.
O ustalonej godzinie spotkali się z Panem
majstrem na Wąskim Dunaju, gdzie miał on swoje
mieszkanie. Na podwórzu bałagan był spory bo i
skład cegieł, piasku, i desek, a obok dół z
wapnem.
Chłopakowi kazali zaczekać, a sami usiedli w
izdebce od podwórza by omówić warunki
terminowania czyli nauki zawodu. Po chwili widać
doszli do porozumienie, bo Mateusz posłał po
dzban piwa, a majster żonę czyli panią majstrową
wołać zaczął, żeby chłopaka najpierw do domowej
roboty wzięła póki się nie przyzwyczai. I tak
Kazimierz został w Warszawie, a ojciec wrócił do
domu bez syna, ale zadowolony, że syna na naukę
oddał.
Oj nie lekko było małemu Kazikowi, nie lekko.
Majstrowa, spać nie mogła to od świtu samego
rozkazy wydawała. A to na targ dziewczynę
kuchenna posłała, to sprzątać, odkurzać i meble
przestawiać kazała. A o śniadaniu jakoś nie
pamiętała. Chłopak głodny był, a cicho siedział,
by go do domu nie odesłali. Tam rodzeństwa dużo,
nudno i grosza ojciec nie da, a tu może jak
skończy się ta mordęga domowa to i do prawdziwej
pracy mnie wezmą.
Jednak majster miał swoich pomocników fachowych
co szybko rusztowania stawiali, kosze z cegłami
nosili i znali już trochę swój fach. Majstrowa
za to chłopaka puścić z domu nie chciała, bo
miała pod ręką pomocnika na każde zawołanie. Na
przerwę obiadową jak majster przychodził to i
Kazikowi jakiś talerz zupy się dostał, ale nigdy
nie było do syta. Próbował dostać się do
spiżarni, gdzie i mięsa wędzone, i kiełbasy, i
słoje z ogórkami i wianki czosnku, ale jego
zamiary przejrzała kucharka i wygoniła z kuchni.
Jedynie kiedy skończono sprzątanie po obiedzie
to młoda pomocnica kucharki Baśka, pozwalała mu
czasem jaki garnek oskrobać z resztek. Na takim
łasowaniu złapała kiedyś Kazika majstrowa. Za
uszy wytargała, z kuchni wyrzuciła, a klucz od
spiżarni od tej pory nosiła zawsze przy sobie.
Chłopak wolnego doczekać się nie mógł, grosza za
domowe prace nie widział, a i głodny często
chodził. O wymarzonym kosie jednak nie
zapominał. Czasem kiedy majstrowa zajęta była
wydawaniem poleceń służbie kuchennej wymykał się
zobaczyć jak nieco starsi od niego pomocnicy
rusztowania stawiają. Zwinny był i lekki więc
bez trudu wdrapywał się po belkach i deskach,
czasem aż na dach skąd miał widok na Rynek i na
rzekę. Siadał tak czasem za kominem, aby
popatrzeć na latające gołębie i pomarzyć z
daleka od warkotu majstrowej.
Kiedyś tak siedząc zwinął się w kłębek jak kot
prawie, bo nic nie jadł od rana, a w obiad
wygoniono go do noszenia desek. Już szaro
zrobiło się na dworze, kramy na Rynku sprzątano,
tylko u rzeźnika co jatkę miał na Piwnej, głośno
było, bo właściciel miał imieniny i świętował z
innymi majstrami i rzemieślnikami, co cech swój
mieli w pobliżu.
Kroił kiełbasę, częstował, a chłopak podręczny
tylko piwo donosił. Zapach rozchodził się piękny
i smakowity, a bulgot gotowanych flaków jeszcze
bardziej działał na wyobraźnię biednego
chłopaka. Siedział tak i siedział marząc o
ciepłej kiełbasie, albo misce jakiej z
warszawskimi flakami. W końcu myśl go jakaś
naszła, bo powoli zsunął się ze swojej
podniebnej kryjówki i ukrył za ścianą przy
której ucztowali goście rzeźnika.
W którymś momencie goście wstali i przeszli do
drugiego pomieszczenia na gorące danie i
kieliszek świątecznej gorzałki. Wtedy
korzystając z uchylonych drzwi do sklepu i
małego zamieszania, Kazik wsunął się do środka.
W drewnianym pojemniku leżał obiekt jego marzeń,
kiełbaska w pęta powiązana i zwinięta w długi
warkocz.
Chwycił jedną, za pazuchę, a tu cały sznur się
ciągnie. Upycha za koszulę, co za pasek zatknął,
a kiełbasy końca nie widać, bo jedna do drugiej
jakby przywiązana. Szarpnął mocniej, aż rumor
się zrobił i skrzynka na ziemię upadła. Rzucił
się do drzwi, na ulicę, a sznur kiełbas za nim
się ciągnie. Przebiegł kawałek, słyszy
szczekanie i głosy jakieś groźne. Szarpnął raz
jeszcze, urwał kawałek, psu rzucił i na
rusztowanie skoczył. Szybko i zwinnie wspiął się
na sam dach i za kominem ukrył. Ugryzł kawałek –
niebo w gębie. A tu jakieś krzyki, pohukiwania i
słychać jak ktoś sapiąc ogromnie na rusztowanie
się wspina.
Kaziu nie wiele myśląc wsunął się w otwór komina
i odpychając się rękami zaczął się na dół
zsuwać. Ciemno było okropnie, a że był chłopak
szczupły, to po chwili znalazł się w jakimś
pomieszczeniu z wielkim piecem do którego ten
komin przylegał. Zmęczony, przysiadł za piecem i
nie słysząc już pogoni – zasnął.
Po jakimś czasie obudziły go rozmowy i szuranie
sprzętami. Zorientował się w końcu po zapachu,
że za piecem chlebowym siedzi, ale wyjść nie
może, bo złapią go zaraz, a droga powrotu tylko
przez komin ku górze. Miejsca miał dosyć, więc
pojadł jeszcze sobie i znów zasnął w miłym
cieple. Minął tak dzień cały i noc i jeszcze
jeden dzień, kiełbasy już nie było, a i wyjść
nie mógł. Co innego w dół się zsunąć, niż drapać
wewnątrz komina na górę. Co jakiś czas
dochodziły go głosy piekarczyków, potem milkły i
znowu był sam w tej ciszy.
W końcu przemógł strach, a i głodny był znowu.
Kiedy usłyszał znów głosy i szuranie za ścianą,
najpierw skrobać zaczął, potem stukać co raz
mocniej. Usłyszano go w końcu, ale najpierw bano
też trochę, co za duch w dzień biały za ścianą
łomoce. Zawołano majstra co ścianę budował, żeby
wyjął kilka cegieł, bo skrobie tam coś i straszy
niepotrzebnie.
Przyszedł majster z pomocnikami, kilku sąsiadów,
żeby zobaczyć co za duch za ścianą skrobie.
Popukali, gdzie ściana najsłabsza i w końcu
wyjęli trochę cegły tak, żeby się cała ściana
nie zawaliła.
Oczom ich ukazał się widok przedziwny: na
zapiecku czyli za piecem siedział stwór jakiś,
co gębę miał czarną od sadzy, a włosy wapnem
pobielone. Głowę czarnymi rękami zasłaniał, a po
chwili wyszedł przez otwór w ścianie. Łzy
potoczyły mu się po policzkach, ze strachu
trochę, a i z radości że ocalony został z tej
zapieckowej niewoli. Zgromadzeni widząc diabła
co płacze wybuchnęli takim śmiechem, że aż na
gołębim placu słychać było. Trzęsły im się
brzuchy i aż łzy leciały - takim zabawnym wydał
im się strach zza komina.
I wszystko skończyło się szczęśliwie. Majster
budowlany u którego miał Kaziu nauki pobierać,
zabrał go spod opieki małżonki, na pomocnika
murarskiego. Rzeźnik też mu darował, bo po
okolicy się rozniosło, że tak wspaniałe kiełbasy
wyrabia.
A od tej pory placyk przy Rynku między Piwną, a
Świętojańską zaczęto ZAPIECKIEM nazywać. A ptaka
też w końcu kupił. Po pracy siadał w swojej
izdebce, którą dostał od majstra na poddaszu, a
ukochany kos siadał mu na ramieniu, pogwizdywał
i w oczy zaglądał dopominając się ziarna. |